Sukamade, Ijen, Bromo, bez cukru

Jawę rozpoczęliśmy od miejscowości Banyuwangi. Pobliski wulkan Ijen był zupełnie niewidoczny, zamiast tego postanowiliśmy pojechać na południe do Sukamade, gdzie podobno żółwie morskie wychodzą na plaże składać jaja. Jak wyczytałam na blogu Emiwdrodze, dojazd może być przygodą, więc wynajęliśmy jeepa z kierowcą. Przygoda zaczęła się, gdy dojechaliśmy do rzeki. Most w połowie zawalony, zamiast tego przeprawa pseudo tratwą lub samochodem. Po deszczu poziom wody równie szybko potrafi się podnieść, jak i opaść. Padało i poziom wody był bardzo wysoki. Czekamy. Podjeżdżają kolejni i stoimi w 3 jeepy i obserwujemy, jak lokalni chłopcy przenoszą w deszczu osoby, tobołki i skutery brodząc po kolana w kawowej wodzie. Czekamy dalej aż poziom wody opadnie. Po trzech godzinach kierowcy postanawiają przekroczyć rzekę w innym punkcie. Największy ( i najwyżej zawieszony) podejmuje wyzwanie i zagrzebuje się w grząskim dnie. Z pomocą innych udaje się go przepchnąć, ale reszta miny ma nietęgie. Wracamy na poprzednie miejsce i przeprawiamy się pieszo/tratwowo. Kierowca wróci po nas jutro. Ściemnia się, do obozu strażników mamy jeszcze z pół godziny marszu. Plecaki, latarki i do boju. W ciemności świecą na nas oczy, przewodnik mówi, że to luwaki (te od słynnej kawy z kupy). Na miejscu warunki spartańskie (prowadzę fotograficzny ranking toalet, kiedyś Was nim uraczę), ale w końcu przyjechaliśmy tu dla żółwi, a nie dla wygód. 

Wieczorem idziemy na plażę, żadnego światła, żeby nie spłoszyć żółwi. Szymon nie wiem czy bardziej przestraszony (ciemność!), zmęczony czy jednak podekscytowany. Morze huczy i nawet w tej czarnej dupie widać spienione grzbiety fal. W końcu jest! Wielka żółwica, powolna i niezdarna na lądzie, sunie w zaiste żółwim tempie. Strażnicy zbierają jaja, żeby nie zżarły ich drapieżniki lub co gorsza nie zabrali kłusownicy. W bazie strażnicy prowadzą hodowlę, dokładnie opisaną jaki gatunek, data, ile jaj. Następnego ranka zrywamy się o 6, dostajemy wiaderko ze świeżo wyklutymi żółwiątkami i wracamy na plażę wypuścić je na wolność. Woda huczy, żółwiki pędzą jak oszalałe w stronę wody, moment i już zgarnia je wielka fala.

Za dnia widzę, że plaża usiana jest śladami nocnych wędrówek żółwi, dołami w których zagrzebują jaja, resztek skorup i… oczywiście śmieciami. Niby na Jawie jest czyściej, ale wszędzie gdzie jesteśmy są potworne ilości plastiku. Zbieramy z Szymonem, ile nam wejdzie w ręce, jeden z kolesi opowiada bajki, że te śmieci to z Australii morze wyrzuciło. Nie mam siły z nim dyskutować. Nie zbawię nikogo, ale staram się jak najmniej zostawiać śladów i zbierać śmieci, które widzę.

Wracając z Sukamade (znowu pieszo) mijamy plantacje kauczuku. Poziom rzeki znacznie opadł przez noc i dziś bez problemu przejechalibyśmy samochodem.  Pogoda się poprawiła, więc planujemy nocne podejście na Ijen. Szymek, który zazwyczaj boi się ciemności, po wizycie u żółwi jest cały podekscytowany, kolejna przygoda! O w pół do pierwszej w nocy transport i jedziemy na miejsce. Maski gazowe na wyziewy siarkowe bo mało, że cuchną to i szkodzą, latarki czołówki i do przodu. Oczywiście z pespektywy fotela w domu wygląda to jak niesamowita przygoda, prawda jest jednak taka, że podejście jest łatwe, jest pełno ludzi, korowód światełek jak sznur lampek choinkowych rozpiętych do szczytu. Na trasie stoją lokalsi z wózkiem i oferują podwózkę do samego krateru, sprzedają pamiątki wyrzeźbione z siarki, brakuje tylko białego misia do zdjęć. Chociaż tę rolę przejmują powoli nasi synowie, gdzie się nie ruszymy, tam ktoś zagaduje (wersja light), albo pyta czy może zrobić sobie z nami zdjęcie (standard), albo po prostu staje obok i robi zdjęcie. Ciekawe ile naszych selfiaczy krąży już po indonezyjskich mediach społecznościowych. No i może trzeba zrobić z tego biznes? Zdjęcie z niebieskookim Krudem za trzy dolary, z dwoma za piątaka.

Oglądaliście Krudów? To taka bajka o jaskiniowcach – nasi synowie dostali taki przydomek, gdy poziom ich wzajemnej komunikacji zszedł do tego poziomu, co w sumie po 3-tygodniowym wspólnym przebywaniu nie jest takie znowu dziwne, jednak dla nas bardzo męczące. Aktualnie Krudowie wychodzą z jaskini, komunikacja bez przemocy – proszę, dziękuję braciszku zamiast jesteś chamski, palancie. Kolejna przygoda!

Weszliśmy na szczyt wulkanu Ijen, zeszliśmy z dół kaldery zobaczyć słynnie niebieskie ognie. Po drodze mijaliśmy robotników, wnoszących na ramionach kosze z siarką, każdy ładunek średnio po 80 kg. Potem mozolnie na górę oglądać jak wstaje dzień i wydobywa z ciemności siarkowe jezioro. Widok zapiera dech i warto dla niego zarwać noc.

Opuszczamy Banyuwangi i przemieszczamy się lokalnym pociągiem go Probbolingo, znanego głównie jako baza wypadowa na wulkan Bromo. Pociągi mają trzy klasy, są czyste i klimatyzowane, w toalecie jest mydło i papier toaletowy, więc jest bardziej luksusowo niż w polskich składach. Mamy zabukowane 2 noce – pokój z klimą, łazienkę z sedesem witam jak niespodziewany luksus. Do Bromo idziemy w dzień, łapiemy Bemo, potem lokalny bus i dziką ścieżką schodzimy na morze piasku w kraterze wulkanu Tengger. Piasek jest wszędzie, każdym krokiem wzbijamy chmury pyłu, a przed nami Bromo i inni. Mijamy hinduską świątynię, stragany i odmawiamy kolejno podwózkom konnym i motorowym, by w końcu wejść po 253 schodach (Szymon przeliczył) i zajrzeć w dymiącą i ryczącą paszczę Bromo. Jest imponujący i przerażający jednocześnie.

Tytus jest godnym kompanem wspinaczek, wszędzie pierwszy. Szymon znosi je nadspodziewanie dobrze. W chwilach znużenia wystarczy zapytać go o jakiś wątek z Harrego Pottera lub zasugerować zabawę – np. wszystkie przejeżdżające skutery to śmierciożercy – i czujność wraca, miotane są zaklęcia, magia wisi w powietrzu. Drugim skutecznym sposobem jest zapewnienie dawki cukru, co w Indonezji jest niezwykle proste. Oni tu właściwie wszystko słodzą. Za każdym razem, gdy zamawiamy coś do picia, musimy podkreślać, że ma być bez cukru, w przeciwnym razie masz gwarantowany ulepek o smaku kawy, herbaty lub świeżego arbuza. Hitem było, gdy w jednym miejscu znaleźliśmy napój o nazwie happy cola, na który składała się butelka coli ze słodkim mlekiem skondensowanym. Smacznego!

Jak do tej pory słabo znoszę miasta i ich hałas, ale jedziemy właśnie ósmą godzinę (stąd mój przydługi wpis) do legendarnej Yogyakarty, o której mówią, że jest kulturalną stolicą wyspy. Mam nadzieje, że odczaruje moje podejście. A potem żegnamy Jawę, już wiem, że mogłabym w Indonezji spędzić rok i bym jej nie poznała. Jeśli nie chcemy się zarżnąć tempem potrzeba trudnych decyzji. Postanowione, kolejny etap – Sulawesi potem Borneo, czas na Malezję i Singapur.

Java shake<< >>Tana Toraja

About the author : Maja