Somewhere over the rainbow

Pamiętam, jak jeszcze w Warszawie siedzieliśmy w jakiejś knajpie podróżniczej słuchając opowieści o wulkanach Indonezji i przez myśl mi wtedy nie przeszło, że mogą stać się motywem przewodnim (a przynajmniej często się powtarzającym) naszej podróży.

Tuż przed wyjazdem z Polski na Bali obudził się i zaczął straszyć Agung, przez co część linii lotniczych odwołała swoje loty, zamknięta strefa wokół wulkanu i ewakuacja ludności – do ostatniej chwili zastanawialiśmy się, czy lecieć. Zamiast do Amed, które miało być potencjalnie odcięte przez wybuch od reszty wyspy, pojechaliśmy do Canggu. Wulkanu nie odczuliśmy praktycznie wcale. Później jeszcze odwiedziliśmy na Jawie  Bromo i Ijen (ten drugi jest wciąż największą i najlepszą przygodą wg Szymona), podziwialiśmy z niedużej odległości Merapi a strona internetowa monitorująca ruchy w pierścieniu ognia zaczęła nam towarzyszyć na co dzień.

Na Filipinach podziwialiśmy z samolotu dymiący wulkan Canlaos, a później właziliśmy podziwiać jezioro w kraterze Pinatubo. W Japonii wulkany nie dawały się we znaki, ale gorące źrodła oraz jedno nocne trzęsienie ziemi, które postawiło Wojtka na nogi zastępowały je godnie.

No i w końcu dotarliśmy na Hawaje, które w całości są usiane kraterami – wygasłymi, uśpionymi, aktywnymi – co kto lubi. Na miejscu okazało się też, że wulkan Kilauea ocknął się nieco bardziej  (mus wiedzieć, że ten wulkan tak naprawdę jest wciąż aktywny od 1983 roku, jest wulkaniczny park narodowy, a jeśli warunki są sprzyjające można obserwować lawę z całkiem niedużej odległości). Siła informacji, że gdzieś tam na końcu świata wybuchł wulkan jest ogromna i będąc kilkaset kilometrów, jeszcze na sąsiedniej wyspie zaczęliśmy odbierać wiadomości i telefony, czy żyjemy.

Przylecieliśmy na dużą wyspę Hawai’i (to na niej znajduje się Kilauea). Ani z Kony (tak tu obywają się zawody Iron Man), ani z Hilo nie dało się ani zobaczyć, ani usłyszeć wulkanu. Zapisałam się do lokalnego systemu powiadomień, dzięki czemu mogłam podziwiać, jak lokalne władze radzą sobie z tematem. A radzą sobie świetnie. Oczywiście ogłoszono ewakuację z miejsc, które były bezpośrednio na linii strzału, zamknięto drogi. Na bieżąco wysyłają powiadomienia, gdzie otwierają się nowe szczeliny, czy coś się z nich wylewa, sączy a może dymi. Jeśli jest spokojniej – ludzie wracają do domów, jeśli nie – czeka na nich schronienie, maski zabezpieczające przed dwutlenkiem siarki. Pilnują porządku i zgarniają tych, którzy próbują wejść na zamknięty teren, bo niestety są tacy, co szukają wrażeń i tacy, co szukają okazji i próbują okraść opuszczone domy. Po tygodniu względnego spokoju następuje kolejna erupcja pyłu, powietrze dziwnie pachnie i trochę nie wiadomo, czy nie zamkną niedługo lotniska, więc uciekamy dzień wcześniej.

Ale aktywny wulkan to tylko fragment tej niesamowitej wyspy. Poza legendami o bogini Pele mieszkającej w Kilauea są oczywiście plaże – białe, czarne, piaskowe, kamieniste i jakie tylko można chcieć. Woda w kolorze farbki, żółwie na wyciągnięcie ręki, manty, delfiny i masa pomniejszych stworzeń. Są petroglify otoczone krajobrazem jak z sawanny, jest potężna Mauna Kea, gdzie w ciągu 2 godzin możesz wjechać od poziomu morza na ponad 4 tys metrów i możesz zastać mróz, śnieg i obserwatoria astronomiczne, a może i chorobę wysokościową. Są wodospady, bajkowe doliny obrośnięte tropikalnym lasem – baniany, hibiskusy, krotony i cała masa roślin, które w Polsce znam z doniczek, tutaj ma formę drzew.

Mimo dość sceptycznego nastawienia, Hawaje podstępnie zdobyły moje serce.  Mam zamiar wrócić na dużą wyspę i oglądać gwiazdy ze szczytu Mauna Kea, zobaczyć lawę wlewającą się do oceanu no i wieloryby oraz manty.

PS. Gdybyście chcieli wiedzieć, jak wygląda erupcja wulkanu z bliska, jak się żyje w cieniu wulkanu i co o tym myślą rdzenni Hawajczycy – obejrzyjcie „Aloha from lavaland”, daje do myślenia.

  

Price for paradise cz.2<< >>Moorea

About the author : Maja