Price for paradise cz.2

Nadal Stany Zjednoczone wydają nam się najbardziej egzotycznym krajem tej podróży. Kryzys wzbiera jak lawa na sąsiedniej wyspie i myślę sobie, że w życiu nie przyjechałabym tu na wakacje z Polski. Leje koncertowo i nie chce mi się niczego oglądać, chociaż wiem, że pewnie po drugiej stronie wyspy świeci słońce. Robimy sobie dzień w domu – oglądamy filmy, ściągam zdjęcia z aparatu i wideo z Gopro, próbuję to przejrzeć i uporządkować. Wiem, że z perspektywy normalnego życia może to brzmieć dziwnie, ale kiedy podróżujesz już długo, potrzeba przerwy, nicnierobienia, przewietrzenia głowy od nadmiaru wrażeń.

Próbujemy też zaplanować niezbędne rzeczy na pierwszy odcinek Stanów na kontynencie – wynajęcie samochodu, kwatera w LA, co potem? Przy wynajęciu samochodu trzeba okazać albo kartę kredytową albo bilet powrotny. I na myśl o tym bilecie robi mi się trochę smutno. Przecież jeszcze tyle rzeczy do zobaczenia i przeżycia!

Galopujący kapitalizm w hawajskiej postaci powoduje, że zastanawiam się, czy wybraliśmy dobry kierunek i czy zaraz nie będziemy zwiewać do Ameryki Południowej. Ale powtarzam sobie to, co usłyszałam od innych – Hawaje to inna rzeczywistość, na kontynencie będzie lepiej. Złości mnie, że wszystko jest absurdalnie drogie, irytuje mnie to gówno-żarcie, trzeba być czujnym i czytać skład każdego opakowania, bo w oliwie można kupić mleko i cukier, a w ciastku całą tablicę Mendelejewa, że nawet ptaków bym tym nie nakarmiła. Że woda w kranie pachnie, jakby ją dostarczali wprost z basenu i nawet po ugotowaniu nie nadaje się do picia. Że jakieś 100 tysięcy ludzi na jednej wyspie, ponad 6 tysięcy z nich jest bezdomnych. Taka koncepcja rajskich wysp.

A może tak jęczę bo pierwszy raz w podróży dokuczają nam wszystkim brzuchy, a może dlatego, że chłopaki kłócą się zawzięcie i każdego dnia. A może anglosaskie „how are you? oh fantastic! georgous!” odbieramy jako bardzo powierzchowne i na dłuższą metę męczące. Albo związane tylko z relacją klient płaci to wymaga. Gdzie to słowiańskiego porozumienie dusz, szczypta sarkazmu i ironii.

A potem widzę lokalnych ludzi i to są scenki, od których nie mogę oderwać wzroku, jacy oni piękni i jak się do siebie odnoszą. Ohana znaczy rodzina, mahalo znaczy dziękuję. Aloha znaczy miłość.

No i jeszcze wsiadamy w samochód, żeby przyjrzeć się bliżej wyspie Maui i przyjdzie mi zaraz odszczekać wszystko, co złego mówiłam o Hawajach. Przyroda jest spektakularna. Droga do Hany i jeszcze dalej na wschód to kilkaset zakrętasów drogi, wodospady, klify, księżycowe krajobrazy. Tak samo zachodnio-północna część wyspy. Niepozorne Honolua Bay, ukryta za baśniowym pasem kamienista plaża i woda jak w akwarium – rafa koralowa, ławice ryb, jeżowce no i moje ukochane żółwie! Makena na południu – piękna, szeroka piaszczysta plaża z żółto-pomarańczowym piaskiem i kryształowo przejrzystą wodą. Bajka!

Wstajemy też o 2 w nocy, żeby zobaczyć wschód słońca z najwyższego punktu Maui – wjeżdżamy na szczyt Haleakala. Jest zimno, ale tym razem mamy ubranie i pełne buty. Słońce powoli wynurza się zza gór, księżycowy krajobraz wulkanów to pojawia się, to znika w chmurach. Wszyscy siedzą w ciszy i z nabożną czcią kontemplują spektakl na niebie, bo to jest ta skala wrażeń, kiedy język wydaje się bardzo ubogi w przymiotniki.





    

Mondulkiri Project<< >>Somewhere over the rainbow

About the author : Maja