Japonia cz.2

Zafundowaliśmy sobie intensywny maraton po Japonii. Dane pomiarowe mówią, że od Hakone robimy średnio 12km dziennie na nogach, z rekordem pobity gdzieś w Kioto w okolicy 18km. Jest to o tyle spektakularny wyczyn, że Szymon jest zabójczo aktywny i wszędobylski na krótkich dystansach, ale przejście 3km oznaczało zawsze lawinę pytań w rodzaju daleko jeszcze, nogi mnie bolą, czy możemy zrobi przystanek? Teraz mało, że potrafi bez zająknięcia przejść 2-3km z 8kg plecakiem na grzbiecie, to bez plecaka dziarsko wydeptuje z nami kilometry. I nie on najbardziej narzeka, że bolą go nogi albo kręgosłup.

Przy okazji wydeptywania kilometrów miałam refleksję, że Japonia składa się w dużej mierze ze schodów. Kolejki, metro, kładki, przejścia podziemne, wreszcie świątynie i ogrody i zamki – do tego wszystkiego trzeba dostać się po schodach, a jak wiadomo schody to największy wróg pandy (pytanie do publiczności, kto jest największą pandą w naszym stadzie, wątpliwa podpowiedź – panda jest ciągle głodna!).

Poza schodami korzystamy też ze wszelkich możliwych środków transportu – jeździliśmy zabójczo szybkim Shinkansenem i zaiste – przejażdżka nim to prawdziwa przyjemność. Jeździliśmy kolejkami podmiejskimi, autobusami, kolejkami górskimi, promami i statkiem. Większość załatwia JR Pass, a to czego nie załatwia dość łatwo ogarnąć.

W Hakone poza byczeniem się w onsenie, zwiedzaliśmy okoliczną przyrodę z aktywnymi wulkanami, chłopaki mruczeli w stronę góry Fuji, która rano była uprzejma pokazać się w pełnej krasie, by przez resztę dnia zakryć się gęstą czapą chmur.


Z Hakone ruszyliśmy na kilka dni do Tokio, które jak każde wielkie miasto okazało się być dla mnie męczące i przytłaczające. Przy okazji zweryfikowałam sobie w głowie kilka klisz i powtarzanych stereotypów, zbliżając się niebezpiecznie do opinii, że w opowieściach o Japonii jest nutka megalomanii. Nie raz i nie dwa, odwiedzając  wybitne i wpisane na listę japońskich „najważniejszych” miejsce, miałam myśl – ale, że to już to? To całość? A może cesarz jest nagi? A może jest też tak, że kiedy w odwiedzaniu tzw punktów obowiązkowych towarzyszy Ci turystyczna ludzka stonoga, to łatwo zgubić urok i niezwykłość miejsca.

W Tokio odwiedziliśmy dzielnice Shibuya, Shinjuku i Akihabara – przewodnikiem był Tytus, który miał na swojej liście ważne punkty związane z mangą i anime. Odwiedziliśmy też muzeum Ghibli, które powinien zobaczyć każdy miłośnik filmów Miyazakiego, albo miłośnik animacji w ogóle, bo najciekawsza część muzeum pokazuje historię animacji i pracę animatorów.

Ogromny, chyba 8 piętrowy sklep z mangą (gdzie np. było osobne piętro poświęcone mandze homoseksualnej), chłopaki udali się potem na rundę do salonu z grami. Moja osoba w tym czasie snuła się po mieście, ale w końcu z kronikarskiego obowiązku wlazłam też do środka i przeszłam się przez 5 pięter (każde dedykowane innemu segmentowi), ale wyszłam jeszcze szybciej niż weszłam, to jest ta część rzeczywistości, bez której moja bańka mydlana doskonale się obywa.

Uwielbiam za to przyglądać się ludziom. Kobiety są wdzięczne, w swoich kapeluszach, zwiewnych sukienkach i pantofelkach są jak z bajki. Są też chudzi, bladzi ludzie z modowych gazet, ze wszystkimi możliwymi kolorami włosów. W biznesowej części Tokio mało kobiet, głównie mężczyźni w garniturach. Te masy mieszają się i przelewają jak morze się przez duże stacje kolejski, nie wiem kiedy kończą się tu godziny szczytu, ale wieczorne powroty do domu są zawsze w tłoku.

Japonia. cz.1<< >>Japonia cz.3

About the author : Maja