Na wybrzeżu.

Zostawiliśmy za sobą piękne Yosemite i kierujemy się na wybrzeże. Najpierw do Monterey, bo doczytałam gdzieś, że w tamtejszej zatoce przez cały rok można spotkać wieloryby. Zostawiamy znowu za sobą lato, w Monterey jest rześko. Okutani w ciepłe warstwy ładujemy się na łódź i w drogę.  Lwy morskie wylegują się na skałach, dość szybko natykamy się też na delfiny Risso. W odróżnieniu od wanny, którą wypływaliśmy na Mauritiusie w poszukiwaniu kaszalotów, obecna łódź jest wielka, ma dwa pokłady i można schować się pod dachem. Do tego pani opowiada do mikrofonu o morskiej faunie. Po godzinie bujania się w tym zimnie, wtem… JEST!!! Humbak! Najpierw z daleka fontanny pary, potem leniwe machanie płetwą, ogon. A potem nagle kilkutonowy olbrzym wyskakuje w powietrze i z gigantycznym pluskiem wali się wody. I kolejny raz, i jeszcze jeden. Kładzie się na plecach i majta płetwami. Kolejny skok. Wygląda, jakby się przed nami popisywał. Obok pierwszego wieloryba pojawia się drugi, równie zabawowy. Ręce mam zgrabiałe z zimna i trzęsę się jak galareta, ale z zapałem  trzaskam migawką i nie mogę uwierzyć własnemu szczęściu.


Z Monterey suniemy do San Francisco. Dostarczyło nam ono sporo frustracji i w chwili słabości rozważaliśmy, czy go po prostu nie ominąć. Frustracja bierze się stąd, że trudno znaleźć sensowny nocleg w przyzwoitej cenie, na widok propozycji 130$ za noc w kamperze lub kawałek trawnika do rozbicia namiotu nie wiem, czy śmiać się, czy płakać. Udaje nam się w końcu wylosować coś przyzwoitego, ale jedziemy trochę z obawą, naczytawszy się znowu o bezdomnych.

W ogóle w trakcie podróży przez Stany co chwilę uświadamiam sobie, jak wiele rzeczy w naszej głowie ma swój początek w tym kraju. Muzyka i filmy zrobiły swoje. Wieczorami pokazujemy Tytusowi filmy, które naświetlą mu kontekst kulturowy, regularnie układam playlisty pod miejsca, przez które jedziemy. I tak wjeżdżamy do miasta śpiewając „If you’re going to San Francisco be sure to wear some flowers in your hair…”

San Francisco okazuje się być pierwszym miastem, z którym się lubimy.  Małe cukierkowe domki, murale, strome uliczki mają urok. Dla Szymona przejażdżka starym tramwajem (obowiązkowo na stojaka) jest wielką frajdą, zwłaszcza, że trafił nam się rozrywkowy motorniczy (mamo, ten pan jest chyba trochę szalony. Ale super!).

No i przypadkiem wpadamy do najdziwniejszego sklepu świata, pełnego poroży na ścianach, kamieni, kości, zwierząt w słoikach i rozpiętych szpilkami w gablotach. Poza tym karty tarota, kamienie, kryształy, bogato ilustrowane księgi o ziołach, grzybach i anatomii, do tego wegańskie świece o dziwnych kombinacjach zapachowych. Jesteśmy wniebowzięci.

Nawet w środku miasta, przy popularnym wśród turystów Fisherman’s Wharf (które jest głównie potokiem sklepów z pamiątkami i knajp), Szymon zdobywa kolejną rangerską odznakę. W poszukiwaniu jedzenia losujemy kuchnię fusion, która niejako jest podróżą wspominkową przez naszą podróż – jedni hamburgery, inni zupę pho i ryż smażony, który towarzyszył mi przez całą Indonezję.

Ze wszystkich amerykańskich miast, towydaje się najbardziej przyjazne.
Dobrze się tu czujemy.

Skąd jesteście?<< >>Park Narodowy Redwood.

About the author : Maja