Ale Meksyk!

Upał i wilgoć walnęły jak obuchem w głowę po wyjściu z samolotu. Zdążyliśmy się odzwyczaić i początkowo chłopcy jęczą, ale ja i Wojtek zdążyliśmy stęsknić się za tropikiem. Uciekamy czym prędzej z Cancun, które ma opinię turystycznego kombinatu i suniemy autobusem do Tulum.

Tulum ma w internetach opinię miejsca spokojnego z zacięciem na ekologię. Zastanawiam się, gdzie ta ekologia, chyba w wystylizowanych zdjęciach resortów na Instagramie. Na ulicy ekologii ani śladu, za to dość sporo śmieci rozkładających się szybko w tym upale. Do naszej kwatery idziemy przez plac budowy, Tulum próbuje dogonić Playa del Carmen i Cancun budując kolejne apartamenty na potęgę? Na to wygląda. Plaża niczym mąka – ma cudowny, mięciutki biały piasek. Poza tym niebo jak farbka, palmy…. i zalegający gruby kożuch wodorostów. Kilku, kilkunastu mężczyzn z taczkami próbuje uprzątnąć część plaży, ale wygląda to na syzyfowe zajęcie. Sargassum rozkłada się i śmierdzi niemiłosiernie, woń zdechłej ryby ze zgniłym jajem, więc mimo najszczerszych chęci po godzinie zwijamy się z nomen omen Playa Paraiso. Trudno ukryć rozczarownie, nie tego się spodziewaliśmy. Przepytanie lokalsi opowiadają, że problem jest od kilku lat, ale w tym roku szczególnie dokuczliwy. Podobno są miejsce, gdzie udaje się to uprzątnąć, ale nie palę się już do sprawdzania.

W miasteczku śceżka rowerowa, urokliwe knajpki, jedzenie meksykańskie (zwłaszcza po Stanach) kupuje od razu nasze serca i żołądki. W Tulum spotykamy też sporo zwierzyny – piękne ptaki, wielkie iguany. Poza tym udaje nam się natknąć na węża, ostronosy i dwie tarantule (akurat to ostatnie spotkanie chętnie bym odpuściła).

Jedziemy nurkować w cenotach i to jest wrażenie z innego świata.
W Pit niepozorne wejście ukryte w krzakach, pierwsze 10m to woda słodka, potem miesza się ze słoną tworząc dziwną, rozmytą warstwę, niczym rozgrzane powietrze. Na prawie 30 metrach zalega warstwa ni to mleka, ni to waty (siarczek wodoru?), powstałej z fermentacji i rozkładu tego, co do cenoty wpadło – czarne gałęzie wyłaniające się z mlecznych strzępów robią niezwykłe wrażenie, równie duże jak smugi światła wpadające do cenoty z góry. Schodzimy na prawie 40metrów i to jest mój prywatny rekord głębokości, jak i wielka frajda.

W Bacalar na południu mało ludzi i już blisko do Belize. Zastanawiam się nad wycieczką do Blue Hole, ale pokonuje nas lenistwo. Laguna w słońcu przybiera obłędny kolor, nasza skóra mimo całorocznego podkładu szybko zaczyna skwierczeć w meksykańskim słońcu. Ładujemy akumulatory, przed nami intensywne dni.

 

 

 

 

 

 

Pociągiem do Chicago<< >>Buenos dias!

About the author : Maja