Miasto Aniołów

Za nami bardzo długi lot, z przesiadką w Honolulu. Stany Zjednoczone nie były nigdy na liście moich marzeń. Co więcej – zarzekałam się, że nie pojadę dopóki nie zniosą wiz… Ale przyszła w końcu koza do woza i wizę grzecznie wyrobiła. Pisałam już wcześniej, że jestem kiepska w miasta, z wiekiem (albo z czasem tej podróży) coraz gorsza. Ale amerykańskie parki narodowe kusiły nas bardzo i oto – witaj Ameryko.

Na lotnisku w Los Angeles mój wzrok przykuł wielki billboard z podpisem „Every person deserves a place to call home”. Od razu zadzwoniło mi w głowie – będzie dużo bezdomnych, tak jak na Hawajach. Jak powiedział jeden z naszych gospodarzy – trudno polubić Los Angeles za pierwszym razem. Na niektórych ulicach faktycznie jest bardzo dużo bezdomnych; brudnych, dziwnych – nie wiadomo chorych, czy pod wpływem, ale też czystych i schludnych. Młodych, starych. Mój system zawiesza się i rozsypuje na widok ludzi śpiących na ulicy i wyjadających ze śmietnika. Nie zdawałam sobie sprawy, jaka to jest skala. I może przez kontrast do tych wymuskanych willi uderza jeszcze bardziej.

Są części miasta, po których ludzie nie chodzą, są takie gdzie można spotkać tylko biegaczy i ludzi z psami. A są nagle oazy,że knajpy, ludzie i chyba nie turyści! Są wspomniane wielkie wille (po których może obwieźć Cię wycieczka busem, szlakiem gwiazd show biznesu, proszę Państwa, po prawej willa abc, po lewej basen do którego sikał xyz), są kwartały kiedyś pięknych, teraz zapyziałych domów. Jest dziwnie. Sunset Boulevard, Mulholland Drive, Hollywood Walk of Fame – w mojej głowie te miejsca były mocno zmitologizowane, a okazują się być zupełnie zwykłe. Z różowych gwiazd na chodniku najbardziej cieszy mnie Jim Henson i Mel Blanc.

Ale jednocześnie jest bardzo różnorodnie i kolorowo. Każdy jest skądś i na ulicy można usłyszeć dużo różnych języków, zjeść żarcie ze wszystkich stron świata, spotkać absolutnie każdy kolor skóry. Ludzie są we wszystkich rozmiarach, kolorach i stylach i grupach wiekowych, i to jest fajne.

Odwiedzamy Studio Universal i przysięgam, to miejsce to prawdziwe siedliszcze Szatana. Mało, że płacisz kupę kasy za wstęp. Mało, że połowa miejsc w środku to sklepy z gadżetami, żarciem i pamiątkami, więc wydajesz jeszcze więcej pieniędzy, to robisz to wszystko z wielką radością. Dzięki tej wizycie dowiedzieliśmy się na przykład, że fasolki wszystkich smaków z Harrego Pottera mają w swojej gamie naprawdę wszystkie smaki jak np.: mydła, woszczyny i brudu. Smacznego! Poza wielkim wesołym miasteczkiem i wydawalnią pieniędzy odbyliśmy wycieczkę po wielkim terenie Universalu, z planami zdjęciowymi i efektami specjalnymi. Tam moje wewnętrzne dziecko było najbardziej ucieszone, chociaż bieganie po Hogwarcie albo bycie Minionkiem też było spoko.

Jeszcze bardziej spoko są muzea w Los Angeles. O ile Getty mnie specjalnie nie porwało, o tyle w Tar Pits (mamuty, tygrysy szablozębe i cała masa innych szkieletów), Science Center (prom kosmiczny Endeavour) i Griffith Observatory, (teleskopy, gwiazdy i planety) spędziliśmy masę fajnego czasu.

Trzymajcie za nas kciuki, bo zmieniamy model podróżowania. Wynajęliśmy samochód, kupiliśmy namiot, maty, śpiwory i resztę zasobów kempingowych i ruszamy na podbój Parków Narodowych. Jeśli nie pozabijamy się w namiocie i nie umrzemy z brudu, albo nie zeżre nas jaka zwierzyna do w połowie lipca powinniśmy dojechać do Seattle, a może i dalej.


Maururu<< >>Joshua Tree

About the author : Maja