O podróżowaniu

Podróżowanie okazało się prostsze, niż myślałam.

Przede wszystkim wszędzie jest internet – kupujesz lokalną kartę sim i nawet w pipidówach, gdzie miało być cicho, głucho i bez prądu jest zasięg. Możesz sprawdzić mapę, zarezerwować nocleg, kupić bilety i nawet się dogadać. Zapamiętałam rezolutną gospodynię w homestayu na Jawie, która nie mówiła ani słowa po angielsku i wszędzie chodziła z odpalonym Google Translate w telefonie i albo gadała do niego, albo podstawiała pod nos, żeby wyłuszczyć swoje kwestie. (Niestety Google translate nie tłumaczy tajskich ani khmerskich szlaczków ze zdjęć, zachęca, żeby je – mwaha – narysować. Dużo dobrej zabawy, ale marne szanse na zrozumienie czegokolwiek.) Internet pozwala też sprawdzić ceny, zrobić wstępną orientację, żeby nie dać się zrobić w jajo naciągaczom.

Publiczny transport jest zazwyczaj najtańszy i najwygodniejszy. Autobusy są duże, czyste, mają rozkładane fotele i są klimatyzowane (do bólu), pociągi mają różne klasy, więc poziom komfortu zależy od budżetu, ale nawet te w trzeciej klasie były bardzo przyzwoite.

Mój ulubiony temat – toalety. Wam się może wydawać, że toaleta kucana to relikt wsi i przeszłości, tymczasem w większości miejsc, w których byliśmy dziura w ziemi ma się świetnie. Towarzyszy jej zbiornik z wodą i małe wiaderko.

Trudniej w podróży jest z jedzeniem. Szymon jest na bakier z przyprawami i generalnie nie lubi nowych smaków, no a ja nie jem zwierząt. Jadąc do Azji miałam w głowie taki obraz, że tu wszyscy jedzą ryż i warzywa, zwłaszcza te warzywa – dużo, zielono i soczyście. Okazało się, że Azja stoi na kurczaku. Muzułmanie nie jedzą świni, hindusi krowy, ale kurę jedzą wszyscy wszędzie.  Ludzie patrzyli na mnie z niedowierzaniem, kiedy próbowałam im wyjaśnić że vege to bez mięsa, a bez mięsa to bez wołowiny, wieprzowiny, kurczaka, ryby i owoców morza. To może chociaż parówkę do tego ryżu? W Tajlandii z tym dużo lepiej, a ja też nauczyłam się, że nawet jeśli pozornie wszystko jest z mięsem, trzeba zagadać z kuchnią i jest szansa, że dadzą Ci jeść bez mięsa.

 

Podróżowanie jest też dość męczące. Jadąc pierwszy raz do Azji mieliśmy taki głód oglądania i próbowania wszystkiego, przemieszczaliśmy się średnio co 3-5 dni. To powoduje, że jesteś cały czas w drodze i gdzieś z tyłu głowy masz logistykę – że gdzieś trzeba dojechać, znaleźć nocleg, jakieś żarcie… Potem zaczynasz zauważać, że już widziałeś sporo jaskiń, świątyń, chinatown są dość podobne… plaże też. Spotkałam się w internecie z określeniem „beach burnout” – stan, w ktorym masz za dużo pięknych plaż i przestajesz dostrzegać ich wyjątkowość. Sporo czasu zajęło nam zrozumienie, że przecież nie musimy nigdzie pędzić. To nie jest podróż życia – to znaczy z jednej strony jest, ale to może pierwsza z wielu jeszcze. Nie musimy „zdążyć” wszystkiego obejrzeć teraz i tylko teraz, bo potem wrócimy do Polski i już nigdy więcej, prawda?
Teraz wybieramy mniej miejsc i jesteśmy w nich dłużej.

Angkor<< >>Czerwoni Khmerzy

About the author : Maja