Kryzysy w podróży

Może już za długo jesteśmy w Tajlandii, a może w ogóle już długo jesteśmy w podróży, ale zaczęliśmy z Wojtkiem zauważać kryzysy. Nie to, żeby od razu jakieś dramy i dramaty, ale pewne zmęczenie materiału i obniżony poziom cierpliwości daje się zauważać. Nie uważam zresztą, aby było to nic niezwykłego, nie wierzę z wielomiesięczny podróżniczy haj, po prostu o kryzysach mówi się mniej albo wcale. W końcu kto uwierzy, kiedy same pocztówki wokół a temperatura oscyluje około 30 stopni, prawda? Oglądam sobie nas i nasze reakcje trochę jak okaz pod mikroskopem i ciekawa jestem, co przyniesie przyszłość.

Z pewnością mamy za sobą zapał neofitów, każący sprawdzić każdy punkt na liście Unesco czy opisany na Travelfishu i Tripsavvy (Lonely Planet jest dla mnie niestrawne). Coraz bardziej odpływamy od słynnego Banana Pancake Trail.  Jak niedawno Tytus celnie zauważył – po zobaczeniu Angkor Wat, Borobudur i wielkiego złotego Buddy,  mało która świątynia robi potem wrażenie (no chyba, że ta biała w Chiang Rai, ale o tym kiedy indziej).

Przyjeżdżając do nowego miejsca czasami po prostu nie chce nam się niczego zwiedzać, oglądać. Zdarzają się dni, kiedy godzinami przesiadujemy w hostelu, każde zajęte czym innym, zupełnie nie związanym z podróżą. Tęsknimy za polskim jedzeniem – chłopaki fantazjują o ciemnym pieczywie i ogórkach kiszonych. Szymon opowiada, jak to po powrocie będzie przez miesiąc jadł schabowe babci Marysi, barszcz z uszkami i brownie babci Dorotki.

Jeszcze bardziej tęsknimy za rodziną i przyjaciółmi. Śniła mi się kilka razy praca i przeróżni znajomi, ciekawe co też głowa chce mi powiedzieć. Nieustająco zachwyca mnie dzisiejsza technologia, dzięki której z praktycznie każdego miejsca mogę zadzwonić albo prowadzić na żywo transmisję wideo i słyszeć/widzieć z bliskimi mi osobami. Ale jednak jest to trochę jak lizanie loda przez szybę, kontakt elektroniczny nigdy nie zastąpi bycia na żywo. A najbardziej to sobie uświadamiasz, kiedy Twoja mama przechodzi operację i sto razy bardziej wolałabyś być obok niej w szpitalu, niż na drugim końcu świata.

Kochamy się na zabój, ale mamy też i dość siebie nawzajem. Zdarzają nam się pół żartem, pół serio rozważania o tym, by udać się na medytacyjną sesję w jednym z okolicznych klasztorów. Tydzień, kiedy nikt do Ciebie nie mówi caaały dzień, Ty nie mówisz do nikogo i możesz zająć się własnymi myślami wydaje się być niezwykłym luksusem. Synów wysłać w tym czasie do Kung Fu retreat, by energię swoich codziennych potyczek słownych mogli wykorzystać w lepszy sposób.

W kryzysie potrzebne są zmiany. Po babsku to na przykład można zmienić fryz. Boję się chodzić do lokalnych fryzjerów i zrobiłam sobie radosną zmianę sama, tymi ręcyma. Radości było na kilka dni, kiedy moje wypłowiałe siano zmieniło się w barszcz czerwony (kto to widział, żeby słuchać dziadowskich porad w stylu – kochanie, bądź bambucza, zrób fioletowe!).

Na szczęście są też jeszcze pipidówy na końcu świata i dużo przyrody. W takich miejscach łapię równowagę i zapał, by jechać dalej. Tylko coś muszę zrobić z włosami. 😉

 

 

Good morning Vietnam!<< >>Nurkowanie.

About the author : Maja