odcinek, w którym chyba znaleźliśmy szkołę i zabraliśmy się za testowanie napojów

Dni mijają bardzo szybko.  Jak Wojtek zauważył, gdybyśmy przyjechali na wakacje w resorcie, dziś byśmy się pakowali. Dzieciaki będą mieć przedłużone wakacje, do szkoły pójdą od nowego semestru, w styczniu. Póki co ustalił nam się rutynowy dzień. Pobudka koło 6, gimnastyka lub bieganie. Cudowny moment, kiedy nikt do mnie nic nie mówi i mogę pobyć sama ze swoimi myślami. Bardzo ciężko przestawić się z trybu życia sowy. Prysznic, śniadanie i o 6 polskiego czasu jestem w pracy! Dzieciaki koło mnie ćwiczą swoje lekcje, Szymon garnie się do nauki, Tytusowi dyszy w plecy egzamin szóstoklasisty. Grają, czytają, chlapią się, kłócą, dostają z nudów zajoba. Ile można się kąpać. Ja w tym czasie klepię w klawiaturę. Praca zdalna z jednej strony pozwala spojrzeć na wiele rzeczy z odpowiednim dystansem, z drugiej strony człowiek czuje się nieco wykluczony i pominięty. Na razie dziwnie.

Słońce wstaje tu o 6 rano i zachodzi o 18, ludzie żyją z jego rytmem, po 19-stej mało kogo można spotkać na ulicy. Ale jak wstajesz bardzo rano, dzień jest długi i tyle można zrobić. Wszystko jest czynne do jakiejś 18-19, banki do 16, w sobotę zapomnij. Jeśli nie zrobisz zakupów na niedzielę, to możesz jeść piach, bo nic otwartego nie uświadczysz. Jest kilka centrów handlowych, ale hula po nich wiatr, szczęśliwie nie mają zbyt wiele wspólnego z tymi polskimi. O sklepach spożywczych wspominałam wcześniej, jest w nich mnóstwo rzeczy, o których nie wiem kompletnie do czego służą i jak smakują. Na razie zabraliśmy się z Tytusem do testowania napojów, możecie spodziewać się  dużo zdjęć 😉 ah, no i ku niemałemu zdziwieniu spotkałam na półce wafle ryżowe firmy Kupiec oraz sery Mlekowity (te wafle widziałam też w dużych ilościach w Gruzji, kto by pomyślał, że to nasz taki produkt eksportowy).

Wygląda na to, że znaleźliśmy chłopakom szkołę. Ku naszemu zdziwieniu unschoolerskie dzieci wybrały dużą placówkę z mundurkami i regulaminem. Czeka ich jeszcze assessment i pewnie będziemy mieć domowego nauczyciela, który pomoże im zacząć gadać po angielsku, zwłaszcza Tytusowi. Od dzieciaków w jego wieku oczekuje się, że płynnie rozumieją, czytają i piszą po angielsku.  No a jeśli chłopaki pójdą do  West Coast, to przenosimy się z północnej części wyspy na zachodnie wybrzeże. Kolejna runda domów, będę jak ten osioł między żłobami.

Syni na wizytacji w potencjalnej nowej szkole.
Testujemy nowe smaki. Po kolei od lewej: ta zielonkawa mazia to mleko z migdałami, pozostałe napoje jak woda z ogromną ilością cukru i lekkim posmakiem naczelnego składnika. 
Tego jeszcze nie próbowałam, ale po poprzednich eksperymentach nie wiem czy się odważę.

Wielki faworyt Szymona – mleko z czarnej soi, które jest równie szare co woda po pędzlach, ale słodkawe i sojowe jak każde inne.
 Napoje z jadalnymi nasionami bazylii, które przypominają trochę siemię lniane, w takiej galaretkowatej otoczce
Last but not least, mamo, kupmy kokosa!! Najpierw biedziliśmy się jak go otworzyć, w końcu korkociągiem udało się nawiercić mały otwór i zlać wodę kokosową, która hmm – może być, ale szału nie ma (można ją tutaj  kupić w plastikowych baniakach niemal w każdym sklepie). 
Potem Szymon walnął kokosem porządnie o ziemie.  Nasze spaczone reklamą umysły spodziewały się chyba znaleźć w środku smak Bounty, a tu takie rozczarowanie 😉 
Dużo więcej radości dostarczyło mi belgijskie, jak się potem okazało, piwo o nazwie „delirium tremens”, z różowymi słoniami i chyba obcymi na etykiecie. 
Tydzień pękł - część druga czyli opowieści Pana z teczką<< >>flora, fauna i inne turystyczne atrakcje

About the author : Maja